Ostatni (?) taki nielegal, czyli tydzień w Czarnobylu – cz. 7, powrót

Poprzedni odcinek serii zakończyliśmy we wsi Steczanka, do której, coraz bardziej zmęczeni, dotarliśmy po zwiedzeniu składowiska Burakówka. Czytelnik nie powinien więc się dziwić, że po odpoczynku w stalkerskiej chacie nie mieliśmy zbyt dużo sił na zwiedzanie. Strata – z mojego punktu widzenia – niewielka, bo Steczankę zwiedziłem już w 2019 roku. Niewielka ilość posiadanej wody w połączeniu z brakiem źródła życiodajnej cieczy nie pozwalały na dłuższy postój. Wzywała nas zaś kolejna wioska na zaplanowanej trasie. Przed wymarszem zrobiłem remanent w zapasach jedzenia. Mechanizm żywienia się adrenaliną działał niezawodnie. Zapasy, o których początkowo myślałem, że nie wystarczą, z czystym sumieniem mogłem uszczuplić o 4 paczki kabanosów, zostawione w chacie dla kolejnych stalkerów. Późnym popołudniem spakowaliśmy plecaki i wyruszyliśmy w drogę. Już na skraju wsi czekała na nas niespodzianka, czyli…

Ciekawe spotkanie

Podobnie jak w przypadku drogi na Burakówkę, pierwsi usłyszeliśmy grupę stalkerów nadchodzącą z naprzeciwka. Ponieważ przewodnik grupy – doświadczony ukraiński stalker – okazał się być znajomym Staszka, tym razem nie poprzestaliśmy na prostej wymianie uprzejmości i zatrzymaliśmy się w celu ucięcia sobie dłuższej pogawędki. Bez zaskoczenia, głównym tematem była ustawa, o której pisałem w pierwszej części cyklu.

Poza znajomym Staszka, w skład grupy wchodził Serb, realizujący swoje wielkie marzenie o nielegalu (w pełni go rozumiem!) oraz rosyjski youtuber o zasięgach znacznie większy niż mój skromny blog. Jeśli ktoś jest ciekaw, naszą ekipę można zobaczyć na końcu jednego z jego filmów. Dla wygody Czytelnika, odtwarzanie startuje w momencie, w którym występujemy.

Zakończywszy plotki, wyruszyliśmy w dalszą drogę, wykorzystując mało uczęszczaną asfaltówkę. Nowo postawione tablice informacyjne wskazują jednak, że kierownictwo Strefy ma zamiar puścić tamtędy nieco więcej ruchu, w tym turystycznego. Tymczasem jednak w niespiesznym tempie, zbliżaliśmy się do wsi…

…czyli – po naszemu – Ilnice

Ilnice bardzo chciałem zwiedzić na solowym nielegalu w 2019 r. z przyczyn, powiedzmy sobie szczerze – złośliwych. Fotografią tablicy z nazwą wioski chciałem podrażnić się z samozwańczym (bo był w Zonie wyłącznie legalnie) stalkerem, autorem dwóch książek, Tomaszem Ilnickim. Nie było mi wtedy dane dotrzeć do Ilnic z uwagi na niespodziewane spotkanie z leśnikiem, którego zgubiłem między drzewami. Ponieważ jednak leśnicy rzadko występują w liczbie pojedynczej, uznałem, że bezpieczniej będzie zmienić trasę. Dlaczego? Droga, po której szedłem, nie miała rozgałęzień do innych niż Ilnice wsi. Uznałem, że chcąc pochwycić stalkera leśnicy mogli zaczaić się w docelowej miejscowości. Zona pokarała za złośliwość, nagradzając jednocześnie skruchę spotkaniem kilkoma żmijami (tak, umiem je odróżnić od zaskrońców 😉 ) i z koniem Przewalskiego, którego spotkałem na zmienionej trasie. Jak dla mnie, dobry interes 🙂

Zdjęcie – pięknego, jak zawsze w Zonie – witacza, wysłaliśmy oczywiście Tomkowi. Tym razem życzliwie i bez złośliwości 🙂

Ilnice chciałem zwiedzić z jeszcze jednego powodu – znajduje się tam stara baza kombajnów i traktorów. Nie udało się w 2019 r., udało się w 2021. Klimat miejsca był wart wysiłku włożonego w dotarcie do wsi.

W czasie dalszego zwiedzania wsi, w budynku wyglądającym na szkołę znaleźliśmy jeszcze jeden ciekawy smaczek: gablotę z logo Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej.

Bieg przez płotki

Gdy uznaliśmy Ilnice za zwiedzone, ruszyliśmy w kierunku znanej już Czytelnikom wsi Łubianka. Staszek przebąkiwał coś, że droga jest trudna z uwagi na powalone przez pożar drzewa. Sugerował też nadłożenie kilku kilometrów w celu ominięcia przeszkód. Wspólnie z Karolem uznaliśmy, że kilka drzew na krzyż to, w przeciwieństwie do dodatkowych kilometrów, żadne wyzwanie. Jakże się myliliśmy…

W czasie kluczenia, przeskakiwania, omijania i przechodzenia pod zwalonymi drzewami nie miałem nawet siły myśleć o robieniu zdjęć. Dzień później, w celu zobrazowania przebieżności trasy, zrobiłem – na terenie Łubianki, również przecież dotkniętej pożarami, poniższe zdjęcie.

Niby nic, ale proszę teraz wyobrazić sobie trzy kilometry gęsto upstrzone podobnymi przeszkodami. Z około dwunastoma kilogramami na grzbiecie. Z smsa wysłanego do żony pod koniec toru przeszkód oraz z Google Maps odtworzyłem czas przemarszu – trzy godziny. Zgadza się, to nie błąd. Tempo, które osiągaliśmy to 1 (słownie – jeden) km/h. Już po pierwszej godzinie marszu moją bluzę mundurową można było wyżymać z potu. Nie było więc specjalnym zaskoczeniem, gdy zatrzymawszy się w celu opróżnienia pęcherza, poczułem znajomy zapach amoniaku. Ano tak – odwodnienie powróciło. Wody mieliśmy zaś już tyle, co nic.

Gdy dotarliśmy do znaczącej granicę przecinki wieży obserwacyjnej, z okolic której przegonił mnie leśnik, byłem u kresu sił. Nie chcę nawet wiedzieć, jak czuł się Karol ze swoimi zmasakrowanymi stopami. Sam jednak nie pamiętam, żebym kiedykolwiek był aż tak zmęczony. Nawet po zaawansowanym szkoleniu Survivaltech, na którym przecież instruktorzy postarali się bardzo dać uczestnikom w kość, czułem się znacząco lepiej. Tymczasem jednak padliśmy na ziemię pod wieżą.

Ostatni kilometr dzielący nas od Łubianki pokonaliśmy z – chyba – dwoma dodatkowymi postojami. Przyznam, że niewiele pamiętam z tej drogi 😉 Do znajomej chaty stalkerskiej doczołgaliśmy się nad ranem. Siły starczyło nam tylko na pobranie wody ze studni i rozłożenie śpiworów. Czas był najwyższy na sen.

Narada wojenna

Po obudzeniu się, przystąpiliśmy do narady, mającej na celu wybór dalszej trasy. Wstępny, optymistyczny plan, zakładał zwiedzenie kilku okolicznych wiosek, przez aklamację jednak zdecydowaliśmy, że jesteśmy na to zbyt wymęczeni. Zapadła decyzja o powrocie – należało więc dać znać zaprzyjaźnionemu przewodnikowi, że wychodzimy. Pociągnęło to za sobą wycieczkę, której celem była…

Wifi Tama

Dlaczego z wielkiej litery? Tama jest na tyle charakterystycznym miejscem w Łubiance, że traktuję jej opis jako nazwę własną. Dlaczego Wifi? Bo jest to jedyne miejsce w Łubiane, gdzie można liczyć na niewielki zasięg telefonu oraz znikomy, pozwalający co najwyżej na wysłanie wiadomości w Messengerze, zasięg Internetu.

Sama tama jest niezwykle malownicza. Tak jakoś wyszło, że ilekroć tam jestem, muszę zrobić mieć zdjęcie, nawiązujące do fotki z pierwszego nielegala, na której stoję oparty o barierkę na tle wschodu słońca. Ostatnie zdjęcie nijak nie dorównuje pierwszemu, wstawiam więc oryginał.

Autor: Krzysztof K.

Po ustaleniu szczegółów wyjścia, pozostało pozwiedzać Łubiankę, odpocząć, a w moim przypadku – wrócić do powolnego, acz konsekwentnego nawadniania organizmu. W ramach eksploracji odwiedziliśmy chatę zaprzyjaźnionej ze Staszkiem samosiołki – Baby Olgi – wywiezionej jakiś czas temu prze rodzinę do Kijowa. Chata przedstawiała obraz szabrownictwa i złodziejstwa panujących w Zonie…

Upewniliśmy się również, że łubiański krzyż – przynajmniej przez jakiś czas – znów stoi i jest solidnie podparty znalezionymi cegłami.

Po powrocie do chaty zdecydowaliśmy się na krótką drzemkę. Nocą czekała nas wszak trasa na…

Most w Martynowiczach

Martynowicze to wioska leżąca na granicy Strefy Wykluczenia. Znajduje się w niej most – długie lata nie pilnowany i stanowiący niezwykle wygodny sposób na pokonanie rzeki Uż. Ostatnimi czasy widywaliśmy zdjęcia stalkerów złapanych na tym moście, wiedzieliśmy więc, że czasy spokojnych przemarszów dobiegły końca. Ponieważ jednak był to było nie było – ostatni (?) taki nielegal, postanowiliśmy zakończyć go z przytupem i zaryzykować. Nalegał na to zwłaszcza Staszek, dla którego most jest miejscem sentymentalnym – na nim zaczynała się i kończyła znacząca liczba jego nielegali.

W kierunku mostu ruszyliśmy najbardziej bezczelną, ale i najkrótszą drogą. Bezczelność polega na fakcie, że na trasie znajduje się punkt kontrolno – przepustkowy (KPP) Dibrowa. Pod KPP podchodzi się na około sto metrów, tuż na granicę zasięgu reflektorów, po czym, zarośniętą drogą przez wioskę, bezczelnie się go omija. Tak zrobiliśmy i tym razem. Zamiast jednak wyjść kolejne sto metrów za KPP, nadłożyliśmy nieco trasy, by w świetle nadchodzącego poranka popatrzeć jeszcze na wioskę, w której znajduje się punkt.

Poranka?

Ano poranka. Krótki sen, na który zdecydowaliśmy się przed wymarszem nieco się nam przedłużył. W rezultacie, nie było opcji pokonania mostu pod osłoną nocy. Cóż, jak dać się złapać, to na całego. Około 5 nad ranem osiągnęliśmy skrzyżowanie, po pokonaniu którego stawaliśmy się widoczni dla każdego, kto mógłby pilnować mostu. Zrobiłem ostatnie zdjęcie, dokumentujące liczbę pokonanych kilometrów i czas przemarszu na GPS.

Staszek zgłosił się na ochotnika na zwiadowcę. Wyprzedził nas w celu zajrzenia do stojącej przy moście budki, w której strażnicy zwykli czatować na stalkerów. Szczęśliwie dla nas, strażnicy akurat tego dnia mieli wolne 🙂 Odetchnąwszy z ulgą skierowaliśmy się na most. Pozostało już tylko…

Wyjście

Ktoś kiedyś wpadł na pomysł, żeby zatamować ruch samochodowy do Zony, umieszczając na moście element nie wykorzystanego elementu konstrukcyjnego starego sarkofagu. Po bokach umieszczono dodatkowo drut kolczasty (wciąż mam po nim ślad na spodniach – zaplątałem się w niego po ciemku kończąc solowy nielegal). Za dnia pokonanie przeszkody było trywialnie proste.

Wyszliśmy z Zony unikając złapania! Gdy adrenalina zeszła, Staszek napisał na podstawie mostu datę i godzinę wyjścia – widać je na zdjęciu przewodnim. Uznaliśmy, że czas na kolejny, króciutki nielegal w celu wykonania tryumfalnego selfie. Ja dodatkowo – wszak blog jest sprzętowy – nie oparłem się ustrzelić fotki Mini Nerki EDC z ładownicą na GPS, również od Baribala.

Gdy syn zaprzyjaźnionego przewodnika podjechał po nas samochodem, marzyliśmy tylko o dwóch rzeczach: piwie i gorącej kąpieli. Pierwszą potrzebę zrealizowaliśmy w Iwankowie, lokalnej metropolii, w której o tej porze był otwarty kiosk z piwem. Gdy stanęliśmy w kolejce, kończący (lub zacznający 😉 ) imprezę miejscowi śmiali się, że czują „zapach Czarnobyla”. Cóż, jestem przekonany, że pięknie nie pachnęliśmy…

Kijów

Dojazd do domu przewodnika, kąpiel plus powitalne trzy czarki samogonu na pusty żołądek rozłożyły nas na tyle, że w marszrutce do Kijowa wszyscy przysypialiśmy. Mając zapas czasu, znaleźliśmy na booking.com kawalerkę do wynajęcia. Przed odlotem pozostało zrealizować ostatni punkt programu – wizytę na grobie inżyniera Anatolija Diatłowa.

Grób, którego położenie jest wg niektórych ściśle strzeżoną tajemnicą, a dla innych kwestią jednego telefonu, odnaleźliśmy bez większych kłopotów.

Ten punkt programu był ostatni – jeszcze tylko kolejny nocleg i podróż samolotem dzieliły mnie od Warszawy. Czy warto było się tak mordować? O tym napiszę w podsumowaniu.

Otagowano , , , , , .Dodaj do zakładek Link.

2 odpowiedzi na „Ostatni (?) taki nielegal, czyli tydzień w Czarnobylu – cz. 7, powrót

  1. Pingback:Ostatni (?) taki nielegal, czyli tydzień w Czarnobylu - cz.8, podsumowanie - Tanie Przetrwanie

  2. Pingback:Ostatni (?) taki nielegal, czyli tydzień w Czarnobylu - cz. 6, radiacja i odwodnienie - Tanie Przetrwanie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *