Ostatni (?) taki nielegal, czyli tydzień w Czarnobylu – cz. 6, radiacja i odwodnienie

Poprzednią część zakończyłem podejściem na skraj Czerwonego Lasu. Najwyższa pora, by dla osób niewtajemniczonych wyjaśnić pochodzenie tej nazwy. Pokrótce – Czerwony (lub Rudy) Las zawdzięcza swą nazwę faktowi, że krótko po awarii drzewa w tym kompleksie leśnym zmieniły kolor na (w zależności od źródła) czerwony lub pomarańczowy.

Czytałem różne wyjaśnienia tego fenomenu. Powód prosty i przemawiający do laika – „promieniowanie zmieniło kolor drzew” – jest w moim pojęciu uproszczony. Najbardziej wiarygodna wersja mówi, że drzewa faktycznie zabiło promieniowanie ze zniszczonego czwartego energobloku. A że las jest iglasty… cóż każdy chyba widział na śmietniku uschniętą choinkę. Martwe igły są – jakby nie patrzeć – rude. Zatem martwy las iglasty dość szybko nabierze takiego odcienia. Ot i wyjaśnienie zagadki. Przez ten las właśnie, tuż pod linią energetyczną, prowadziła nasza dalsza droga.

Wreszcie trochę radiacji!

Czytelnik zaznajomiony z poprzednimi częściami cyklu zauważył pewnie, że do tej pory, poza jednym hotspotem w Tołstym Liesie, nie złapaliśmy ponadnormatywnych radionuklidów. Tej nocy miało się to zmienić 🙂 Najwygodniejsza droga do kolejnego celu wędrówki prowadziła pod linią energetyczną idącą skrajem Rudego Lasu. Jest to teren, który podczas likwidacji skutków awarii, mówiąc oględnie, nie został potraktowany równie starannie jak reszta Strefy. Na skraju lasu odczyty oscylowały w okolicy kilkunastu mikrosiwertów na godzinę – sto razy więcej niż w Warszawie.

Czy sto razy więcej to dużo? Leniwemu czytelnikowi odpowiem – wciąż mało. Czytelnika żądnego źródeł odsyłam natomiast do recenzji dozymetru Terra-P, w której przedstawiłem również temat interpretacji odczytów.

Tymczasem, napompowany adrenaliną wyprodukowaną przez organizm w czasie wyjścia z Prypeci, parłem naprzód jak czołg. Skupiłem się na trasie na tyle, by nie zauważyć nawet, że Staszek zboczył z trasy w celu zmierzenia poziomu promieniowania w lesie – podzielił się potem wnioskiem, że przy linii drzew radiacja rosła o rząd wielkości. Gdy, po około kilometrze, mieliśmy pewność, że jesteśmy niewidoczni z drogi, zatrzymaliśmy się na popas w miejscu, w którym poziom radiacji nie przekraczał 7 mikrosiwertów na godzinę. Tam dotarło do nas, że czas zacząć racjonować wodę – najbliższe dwie doby mieliśmy spędzić z dala od znanych źródeł. Wypiliśmy po 200 mililitrów na głowę, wypaliliśmy papierosy – czas było ruszać dalej. Czekała na nas droga do zakopanej w trakcie likwidacji skutków awarii wioski Czystogałowka, potem zaś…

Burakówka

Składowisko materiałów radioaktywnych Burakówka odwiedziłem już w 2019 roku. Był to krótki nielegal, na którym towarzyszyłem Staszkowi oraz pewnemu fizykowi jądrowemu. Wyprawa miała na celu zmycie obelżywych napisów ze słynnego robota Joker, który trafił na to składowisko po tym, jak odmówił współpracy na dachu elektrowni. Jokera pomazał jeden ze znajomych Staszka, więc i Staszek został (niesłusznie) posądzony o współudział. Poczuwał się jednak do likwidacji szkody. W 2019 weszliśmy na składowisko w nocy. Bez latarek mało co było widać, a gdy zaczęliśmy świecić, odpaliły się szperacze i ruszył za nami pościg. Zdążyliśmy ustalić, że Jokera wyczyścili już pracownicy Strefy. Brak przygotowania i chłodne wrześniowe noce sprawiły, że plan doczekania do świtu pod składowiskiem w celu powtórzenia eksploracji spalił się na panewce. Tym razem postanowiliśmy być mądrzejsi.

Gdy do Burakówki zostało jeszcze kilka kilometrów, usłyszeliśmy głosy dochodzące z przodu. Czym prędzej czmychnęliśmy na pobocze i znieruchomieliśmy… tylko po to, by zobaczyć grupę stalkerów, idących w kierunku Prypeci. Kiedy wyszliśmy z cienia, witając ich gromkim „Priwjet!” byli zaskoczeni – kamuflaż robił robotę, więc w ciemności wyglądaliśmy ponoć jak drzewa. Wymieniliśmy kilka uprzejmości po czym każda grupa ruszyła w swoją stronę. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze dwa przystanki. Pierwszy to odpoczynek pod nowo budowanym składowiskiem odpadów radioaktywnych Wektor. Drugi to dłuższy postój pod samą Burakówką – w oczekiwaniu na świt. Gdy słońce zaczęło wschodzić a widoczność się poprawiła, zrzuciliśmy plecaki w lesie, po czym ruszyliśmy naprzód w celu realizacji nowego, lepszego planu eksploracji 🙂

Kamera, akcja!

Czy pisałem już, że Karol nosił ze sobą masę ciekawych rzeczy? Wśród nich znalazła się także kamera na podczerwień 🙂 Plan zakładał przechytrzenie strażników. Karolowa kamera miała nam pomóc w wykrywaniu rejestratorów zainstalowanych na składowisku – prawdopodobnie po akcji z Jokerem. Przeczołgawszy się pod otaczającym składowisko drutem kolczastym skupiłem się na eksploracji. Karol natomiast, z prawdziwie reporterskim zacięciem, nagrywał nasze poczynania. Efekt prezentuję poniżej 🙂

Bystry czytelnik zauważył pewnie w opisie filmu, że jest to część druga – moim zdaniem najciekawsza. Pozostałe dwie części można znaleźć na kanale Karola. Od razu spieszę z wyjaśnieniem dla czytelników zastanawiających się nad tajemniczymi „podwiązkami” na staszkowych spodniach. Są to gumy spinające karimatę, które Staszek stosował w celu dodatkowego podtrzymania opatrunków na udach – rany po trawie wciąż dawały mu się we znaki.

Jeśli zaś ktoś zastanawia się, dlaczego jako jedyny zasłaniam twarz – cóż, na Burakówce promieniowanie jest naprawdę nieliche. Wspomniany wcześniej fizyk jądrowy miał w 2019 roku „służbowy” dozymetr – urządzenie dużo droższe i dokładniejsze od mojego. Zanim zostaliśmy zmuszeni do odwrotu, zarejestrował na składowisku promieniowanie mierzone w milisiwertach – w zależności od miejsca od trzech do ośmiu. To już nie są żarty – uznałem więc, że ochrona dróg oddechowych, choćby przy pomocy komina, jest rozsądnym podejściem. Koledzy mieli, jak widać, inne zdanie 🙂

Hormeza radiacyjna

Czy obawiałem się aż tak skutków promieniowania? Nie. Powiedziałbym nawet, że czekałem z niecierpliwością na kąpiel w cząsteczkach Gamma. Elementarne BHP należy oczywiście zachować, nie zmienia to faktu, że odkąd przeczytałem artykuł Karola Wojtkowskiego, zamieszczony na stronie Instytutu Fizyki Politechniki Warszawskiej, wyprawy do Czarnobyla traktuję jak swego rodzaju sanatorium. Za prawdziwością tez przedstawionych w artykule świadczy dowód anegdotyczny: gdy co roku jeździłem do Zony, praktycznie nie chorowałem. Prawie dwuletnia przerwa sprawiła, że złapałem pierwszą od lat grypę. Cóż, może autosugestia?

Zwiedziwszy składowisko, niezauważeni wymknęliśmy się zza ogrodzenia. Zarzuciliśmy plecaki i obserwując wschód słońca ruszyliśmy na przełaj w stronę kolejnej bazy noclegowej – wioski Steczanka.

Najlepsza chata w mieście

Stalkerską chatę w Steczance znalazłem przypadkowo. W 2019 roku wieś była bazą wypadową do wyprawy mającej na celu wyczyszczenie Jokera. Staszek poprowadził nas wtedy do innej chaty, znajdującej się na końcu wsi. Korzystając z wolnego czasu zacząłem eksplorować wioskę w celu znalezienia źródeł wody. Monotlenku diwodoru nie znalazłem, odkryłem jednak miejscówkę dużo lepszą niż ta, w której się zatrzymaliśmy. Tym razem od samego początku skierowaliśmy się więc w stronę porządnej noclegowni.

Chata wita gości „regulaminem”.

W środku znajdują się trzy łóżka i kilka „miejscowych” karimat.

Stalkerów wita również stolik, na którym zostawiane są niepotrzebne już artykuły żywnościowe. Ku swej radości, znaleźliśmy na nim około litra wody.

Koło stolika znajduje się również dziennik pokładowy chaty. Znaleźliśmy w nim swój wpis z 2019 roku 🙂

Klimatu chatki dopełniają ozdoby na ścianach.

Gdybyż jeszcze w okolicy chaty była woda…

Odwodnienie

Kolejny akapit zacznijmy od drygresji. Na codzień jestem pracownikiem biurowym, pijącym raczej kawę niż wodę. Staram się pamiętać o odpowiednim nawodnieniu, ale raz to wychodzi, raz (częściej) nie. Znacie obrazki internetowe typu „Stay Hydrated!”? Są one kierowane do ludzi takich jak ja.

Organizm przystosowuje się do warunków, więc trzeba żyć z konsekwencjami. Rzadko odczuwam pragnienie sprawiające, że rzucam się na wodę lub izotonik. Jednodniowe wycieczki 20+ km pokonuję na maksymalnie litrze H2O. W trakcie wyprawy wiedziałem, że piję za mało. Chciałbym móc powiedzieć altruistycznie, że ograniczałem zużycie wody, by było jej więcej dla kolegów… w praktyce jednak po prostu nie myślałem o nawodnieniu. Prowadziłem za to regularną autodiagnostykę, polegającą na obserwacji koloru moczu.

W praktyce – im ciemniejszy mocz, tym mniej wody w organiźmie. Ciemnoźółty – warto się nawodnić. Jasobrązowy, pachnący amoniakiem – nawodnić się trzeba. Lekkie odwodnienie zaliczyłem na jednym z kursów survivalowych i wiedziałem na co zwracać uwagę. Nic jednak nie zapowiadało niespodzianki, jaką przeżyłem, gdy po przybyciu do Steczanki wyszedłem przed chatę by opróżnić pęcherz. Mocz, uprzednio ciemnożółty, tym razem okazał się gęsty i ciemnobrązowy. Ciemny i gęsty na tyle, że przez chwilę myślałem, że zawiera krew. Szybko zbadałem grunt – szczęśliwie śladów krwi nie znalazłem. Chwila zastanowienia: nie miałem drugiego z typowych objawów odwodnienia – stwardniałego brzucha. Nie odczuwałem też specjalnie pragnienia, ani bólu głowy. Skoro jednak nie krew, to cóż innego jak nie odwodnienie? Nie każdy przypadek jest podręcznikowy – odstępstwo od normy wystarczyło jednak, by mnie zaniepokoić.

Terapia

W przypadku odwodnienia nie należy od razu rzucać się na wodę – lepiej przyjmować płyny częściej, ale mniej. Po skonsultowaniu się z kolegami zacząłem uszczuplać zapasy wody w tempie 100 ml na pół godziny. Pomogło na tyle, że mocz powrócił do koloru ciemnożółtego. Epizod dał mi jednak do myślenia – co innego podręcznikowe objawy, co innego praktyka. Niedostatki wody miały dać mi się jeszcze we znaki – ale o tym będzie już w następnym odcinku 🙂

Otagowano , , , , , , , .Dodaj do zakładek Link.

Jedna odpowiedź na „Ostatni (?) taki nielegal, czyli tydzień w Czarnobylu – cz. 6, radiacja i odwodnienie

  1. Pingback:Ostatni (?) taki nielegal, czyli tydzień w Czarnobylu - cz. 7, powrót - Tanie Przetrwanie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *