Ostatni (?) taki nielegal, czyli tydzień w Czarnobylu – cz. 5, miasto duchów

Najwyższa pora się przyznać: nie podzielam powszechnego wśród stalkerów entuzjazmu do nielegalnego zwiedzania Prypeci. Gdy rozmawiam z ludźmi o swoich wyprawach do Czarnobyla, często zakładają, że jestem fanem zakradania się do opuszczonych fabryk, domów czy też ośrodków wypoczynkowych (w skrócie – urbexu). Założenie to jednak nie jest prawidłowe.

W Strefie pociąga mnie właśnie to, że jest Strefą – czyli dużym obszarem, w którym droga jest ważniejsza niż cel. Urbex to zaprzeczenie drogi: wejść, zwiedzić strzeżone przez ochronę, punktowe miejsce, nie dać się złapać, wyjść. Prypeć – ze wszystkimi turystami i strażnikami – wpisuje się w ten schemat. Gdybym nie zwiedził wcześniej Miasta Duchów na legalnych wycieczkach i gdyby Prypeć nie zakończyła przedwcześnie mojego pierwszego nielegala, miałbym pewnie inne zdanie. Tymczasem – jest jak jest. Z tej przyczyny, po dojściu do opisanej w poprzedniej części wsi Nowe Szepielicze, nie miałem najwyższego morale świata – nie mogłem uwolnić się od poczucia, że wyprawa zbliża się ku końcowi. Gdy jednak przeskoczyliśmy kanał oddzielający PMK-169 od południowo – zachodniego witacza, morale skoczyło do góry. Oczom naszym ukazała się…

Fujiyama-Bis

Na najbardziej obleganym przez turystów szesnastopiętrowcu byłem ostatnio w marcu 2018 roku, podczas legalnej wycieczki. Pamiętałem piękny widok na miasto i elektrownię, rozciągający się z dachu wieżowca. Cóż jednak można zobaczyć w nowiu? Chyba nic… Staszek był jednak innego zdania i nalegał na zdobycie budynku. Nie widziałem powodu, by nie zaufać koledze. Żeby wchodziło się łatwiej, plecaki upchnęliśmy w szafie w jednym z mieszkań na drugim piętrze.

Gdy wyszyliśmy na dach, Staszek nakazał ostrożne i powolne wychylenie się zza rogu pomieszczenia technicznego na szczycie. Gdy postąpiłem za jego radą, musiałem zebrać szczękę z podłogi… znaczy się z dachu. Zdjęcie nijak nie oddaje tego widoku…

…spróbuję jednak go opisać. Arka – nowy sarkofag – stanowi jedyne źródło sztucznego światła w promieniu wielu kilometrów. Z dachu wyglądała była jak latarnia morska, oświetlająca drogę pośród ciemnego oceanu drzew i budynków znajdujących się pod spodem. Czy jakoś tak 😉

Czy wspominałem już, że Karol targał w plecaku całą masę rzeczy? Chyba tak 😉 Nie wspominałem natomiast, że wśród nich znajdowała się niewielka butelka jego roboty nalewki miodowej. Nalewką tą opijaliśmy (z uwagi na niewielką ilość – po nakrętce) kolejne sukcesy. Na dachu Fujiyamy, leżąc i patrząc w gwiazdy postanowiliśmy dokończyć trunek. Idylla musiała jednak dobiec końca – mieliśmy w mieście jeszcze parę spraw do załatwienia.

Monotlenek diwodoru

W szczególności – potrzebowaliśmy wody. Do wyboru były dwie opcje – „wodokaczka” (od kaczać, czyli pompować), czyli zalane piwnice jednego z budynków, oraz Prypeć – Rzeka. Pierwsza opcja była ryzykowna – siły porządkowe wiedzą, że stalkerzy lubią czerpać wodę z tej piwnicy. Rzeka kusiła natomiast małym ryzykiem oraz możliwością kąpieli. Zdecydowaliśmy się więc na rzekę. Po drodze zrzuciliśmy plecaki w jednym z budynków mieszkalnych, zabierając jedynie kosmetyczki, filtry oraz pojemniki na wodę. Maszerując w ciemności w stronę plaży patrzyliśmy pilnie pod nogi: otwarte studzienki kanalizacyjne to jedno z większych zagrożeń w opuszczonym mieście.

Nocny marsz przez opuszczone miasto to coś, czego nie doświadczy się na legalnych wycieczkach. Owszem, można pojechać w okresie, gdy zmrok zapada przed godziną, o której legalni turyści muszą wyjechać ze Strefy, jednak wciąż będzie to co najwyżej zmrok. Patrząc na przemian pod nogi i w odbijające światło gwiazd okna dawno opuszczonych budynków miałem dziwnie surrealistyczne uczucia. Może jednak ukraińscy stalkerzy mają trochę racji, czyniąc Prypeć głównym celem swoich wypraw?

Plaża nad Prypeć – Rzeką przywitała nas… muzyką. Nieopodal miejsca, które wybraliśmy do kąpieli i pobrania wody, odbywała się całkiem huczna impreza. Okrzyki radości, śmiechy, dudniące basy… Stanowczo zbyt mocno dudniące, jak na możliwości przenośnego sprzętu. Brzmiało to raczej jak głośniki z samochodu. Wytłumaczenie było tylko jedno – imprezowicze nie mieli powodów by obawiać się sił porządkowych. Czy byli to strażnicy, czy dogadani z nimi mieszkańcy miasteczka Czarnobyl – nie dowiemy się nigdy. Szczęśliwie, od imprezy oddzielała nas zatoczka stworzona przez rzekę. Nie niepokojeni przez nikogo umyliśmy się i nabraliśmy wody. W drodze powrotnej zgarnęliśmy plecaki. Pozostało znalezienie miejsca na odpoczynek.

Najpodlejszy lokal w mieście

Ponieważ nie planowaliśmy dłuższego pobytu w Prypeci, komfort miejsca do spania nie był priorytetem. Co więcej – uznaliśmy, że trzeba wybrać budynek ustronny, ale zarazem niegościnny. Innymi słowy taki, w którym patrole nie będą szukać stalkerów.

Pierwsza próba okazała się nieudana: w wybranym budynku znaleźliśmy ewidentną stalkerską miejscówkę. Pościągane łóżka i materace kusiły, jednak swastyki i nazistowskie hasła na ścianach sprawiły, że odpuściliśmy. Cóż, różni ludzie chodzą nielegalnie do Zony… Drugi wybrany budynek okazał się gościnniejszy. W połowie drogi na dach znaleźliśmy mieszkanie z pokojem posiadającym – jako jeden z nielicznych – nie przegniłą podłogę. Nic więcej nie było nam potrzebne do szczęścia. Miejsca starczyło akurat na trzy posłania.

Regeneracja

Czytelnik oczekujący relacji z dziennego zwiedzania Prypeci będzie rozczarowany. Jako że wszyscy trzej mamy miasto konkretnie zwiedzone, uznaliśmy, że nie ma co ryzykować złapania. Zarówno Karol, jak i autor niniejszego bloga, zostali w Prypeci odłowieni podczas swoich pierwszych nielegali. Moją historię można pokrótce sprawdzić we wpisie o poszukiwaniu ukrytego ostrza, historię Karola – na blogu Staszka. Obaj mieliśmy ambicję, by wyjść z miasta bez kontaktu z siłami policyjnymi. Zmęczenie również dawało znać o sobie – postanowiliśmy więc nabrać sił, ograniczając zwiedzanie do zasiedlonego bloku.

Czy żałuję odpuszczonej eksploracji? Raczej nie. Jak pisałem we wstępie – dla mnie Zona to droga, a nie cel. Częścią tej drogi jest również bycie w tym – jedynym w swoim rodzaju – miejscu, bez typowo turystycznego zacięcia, by zaliczyć jak najwięcej atrakcji. Tu frajdę daje też niespieszna kawa i papieros na balkonie (sprawdziwszy jednak przezornie dachy okolicznych budynków 😉 ).

Kijowski cwaniak

Odkąd niedawno postawiono w mieście nowy maszt GSM, Prypeć jest miejscem, w którym można się cieszyć stabilnym zasięgiem telefonu i internetu 4G. Korzystając z możliwości nadrobiliśmy zaległości towarzyskie. Staszek sprawdził również rachunek za Ubera i zdębiał…

Kierowca, który dowiózł nas pod dom zaprzyjaźnionego przewodnika, nie zakończył tam kursu, tłumacząc się zanikiem zasięgu. Nie był to pierwszy raz, gdy taksówkarzowi telefon odmówił posłuszeństwa – poprzedniemu udostępniłem sieć ze swojego telefonu. Tegoroczny kierowca obiecał odklikać kurs jak tylko złapie zasięg, czyli kilka przecznic dalej. Odklikał, jak się okazało, na przedmieściach Kijowa, co podbiło rachunek nieomal dwukrotnie. Cóż, kłamstwo ma krótkie nogi, a Uber – dobre procedury reklamacyjne. Kilka klików później Staszek był również posiadaczem skorygowanego rachunku. Cóż, jak mawiał klasyk, ufaj, ale kontroluj.

Odwrót

Odczekawszy do późnego popołudnia, pożegnaliśmy miasto wychodząc na dach budynku. Następnie zebraliśmy plecaki i ruszyliśmy uzupełniać zapasy wody. Tym razem padło na mało znane źródło, znajdujące się w kanałach przy fabryce Jupiter. Osoby zaznajomione z czarnobylską topografią uspokajam – nie chodziło oczywiście o skażone nie wiadomo czym piwnice zakładu 😉 Wody potrzebowaliśmy dużo – kolejne dwie doby mieliśmy spędzić w okolicy, w której nie ma znanych źródeł, a deszcze – jak na złość – ustały.

Jupiter jest miejscem popularnym wśród turystów, dlatego wodę czerpaliśmy z duszą na ramieniu. Napełniwszy wszystkie możliwe zbiorniki, pomaszerowaliśmy na azymut w stronę lasów otaczających miasto… tylko po to, by natknąć się na ciężką bramę, otwartą tylko na tyle, by zmieścić się z wciągniętym brzuchem.

Plecaki – korzystając ze znalezionej drabiny – przerzuciliśmy górą. Choć obawiałem się, że mogę utknąć w szczelinie, szczęśliwie udało się ją sforsować.

Po drodze przeszliśmy przez składowisko zakopanych pojazdów, po którym na powierzchni została jedynie tabliczka.

Kolejną przeszkodą na drodze okazało się ogrodzenie z drutu kolczastego. Choć nie jestem zwolennikiem wandalizmu w Zonie, nie było innego wyjścia – w ruch poszły kombinerki, które otworzyły nam drogę za miasto. Między drzewami byliśmy już bezpieczni, pozostało tylko sforsować ostrożnie kawałek asfaltu i już byliśmy na skraju Czerwonego Lasu. Ten zaś prowadził nas do kolejnego celu – ale o tym już można przeczytać w następnym odcinku.

Otagowano , , , , , .Dodaj do zakładek Link.

2 odpowiedzi na „Ostatni (?) taki nielegal, czyli tydzień w Czarnobylu – cz. 5, miasto duchów

  1. Pingback:Ostatni (?) taki nielegal, czyli tydzień w Czarnobylu - cz. 4, na Prypeć! - Tanie Przetrwanie

  2. Pingback:Ostatni (?) taki nielegal, czyli tydzień w Czarnobylu - cz. 6, radiacja i odwodnienie - Tanie Przetrwanie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *