Ostatni (?) taki nielegal, czyli tydzień w Czarnobylu – cz. 3, spalone wioski

Poprzednią część cyklu zakończyłem enigmatyczną sugestią dotyczącą głównego celu przyświecającego na naszej wyprawie Staszkowi. Pora rozwinąć temat. Najpierw jednak…

Naprawy polowe

W sytuacji survivalowej ważna jest nie tylko umiejętność używania posiadanego sprzętu. Równie ważną zdolnością jest tego sprzętu konserwacja i – choćby improwizowana – naprawa. Taka właśnie myśl przyświecała mi, gdy wciskałem do bocznej kieszeni plecaka pozbawione systemu nośnego klapki. Siedząc w stalkerskiej chacie uznałem, że najwyższy czas wcielić tę myśl w życie.

Początkowo próbowałem przymocować urwany system nośny z powrotem do podeszw, wciskając paski nośne w przeznaczone im otwory za pomocą małego ostrza Victorinoxa. Uszkodzenia okazały się jednak zbyt duże – pasek raz wciśnięty natychmiast się uwalniał. Cóż, potrzeba matką wynalazku. W ruch poszły nożyczki (z apteczki), paracord, zapalniczka oraz szydło ze szwajcarskiego scyzoryka. Po kilkunastu minutach pracy osiągnąłem zaplanowany efekt.

Czy była to naprawa idealna? Oczywiście, że nie! Paracord nie jest idealnym kompanem dla stopy z uwagi na chropowatość. Pętla otaczająca stopę w przypadku obu klapków była nieco za długa. Nie chciałem jednak ryzykować, że zawiązanie kolejnego supła pod podeszwą w nadmiernym stopniu ją skróci. Wolałem też nie zużywać kolejnych kawałków paracordu. Najważniejsze jednak było to, że znów miałem lekkie obuwie do pokonywania krótkich dystansów dookoła miejsca noclegu.

W stronę Łubianki

Przeczekawszy największą ulewę, mniej lub bardziej wypoczęci, spakowaliśmy i ukryliśmy plecaki. Jest to elementarne stalkerskie BHP – nie każdy, kto jest w Zonie nielegalnie, oprze się pokusie przetrząśnięcia cudzego bagażu. Następnie na lekko ruszyliśmy w stronę ulubionej wioski Staszka. Dokładniej, w stronę jego stalkerskiej chaty.

Chatę Staszka w jej całej okazałości miałem okazję zwiedzić na pierwszym nielegalnym wyjeździe do Zony (spędziliśmy w niej pierwszy dzień po wejściu do Strefy). Czytelnik ciekawy, jak wspomniana chata wyglądała, ciekawość zaspokoi najłatwiej oglądając jeden z filmów na kanale Irydiusa.

Czasu przeszłego użyłem świadomie. Chata – jak ustalili ukraińscy stalkerzy – spłonęła w czasie pożarów trawiących Zonę w 2020 roku. Staszek nie miał jednak okazji osobiście obejrzeć jej pozostałości – aż do teraz.

Po drodze do Łubianki zatrzymaliśmy się przy jednym z moich ulubionych obiektów w Strefie. Dokładniej, nieczynnym już punkcie kontrolno – przepustkowym (KPP).

Miejsce to ma niesamowity klimat, który tworzą zarówno żółte, ołowiane szkło (mające chronić personel przed promieniowaniem), oraz piętrzące się dookoła kłęby drutu kolczastego. Zona z czasów poawaryjnych – w pełnej krasie.

Im bliżej chaty, tym bardziej Staszek był spięty. Paląc papierosa za papierosem, zastanawiał się zapewne, jak bardzo sponiewiera go emocjonalnie widok spalonego domu. W ruinach spędziliśmy dłuższy czas, popijając wspólnie puszkę Revo (ukraińska mieszanka piwa i napoju energetycznego) oraz wspominając spędzone w chacie chwile.

W ruinach chaty schowaliśmy także część nadmiarowego ekwipunku. Dokładniej: jeden kartusz z gazem oraz przeciwdeszczowy komplet Wojska Polskiego (który Karol wziął jako zapas dla poncza). Zakończywszy inspekcję Łubianki, której spora część, wbrew pogłoskom, uniknęła pożaru, skierowaliśmy się z powrotem do bazy wypadowej. W drodze powrotnej spotkaliśmy dzikie łubiańskie krowy, którymi kiedyś opiekowała się Baba Olga.

Gospodarka niedoboru

Po powrocie rzuciłem się na jedzenie, z pewnym niepokojem obserwując fakt, że znany mi dotychczas mechanizm braku głodu w Zonie tym razem jakoś nie chce zaskoczyć. Z równym niepokojem obserwowałem zużycie materiałów opatrunkowych. Staszek, który podczas przeprawy przez bagna uznał, że lepiej chodzi mu się bez spodni, miał nogi pocięte przez trawę. Z ran – wyglądających na powierzchowne zadrapania – sączyła się jednak ropa. Nauczony doświadczeniem z samotnej wyprawy, gdy po zużyciu plastrów zaklejałem pięty srebrną taśmą naprawczą – zabrałem dużo opatrunków. Tempo zużycia plastra sprawiło jednak, że poważnie zastanawiałem się, czy „dużo” nie okaże się znaczyć „za mało”. Na szczęście nieoceniony Karol okazał się również dysponować sporym zapasem opatrunków.

Aktualna pozostawała jednak kwestia jedzenia. Uparłem się jednak, że choćby nie wiem co, nie będę sępił zapasów, które koledzy targają na plecach, podczas gdy ja obciąłem sobie wagę plecaka o jakieś 1,5 kilograma. Zaplanowałem, ile i kiedy mogę zjeść i postanowiłem twardo przestrzegać tych wytycznych.

Tymczasem jednak nadchodził zmrok. Noc, w ramach regeneracji po bagnach, postanowiliśmy spędzić w tej samej chacie, co dzień. Zwłaszcza, że zaplanowana na kolejną dobę trasa nie miała należeć do łatwych.

W głąb Zony

Przespawszy (wreszcie) choć parę godzin poczułem się dużo lepiej. Fakt, sen zakłócały mi niezliczone komary, ale układ nerwowy zregenerował się chociaż trochę. Kawa, papieros – mogłem ruszać w drogę. Podczas pakowania plecaka zauważyłem brak Victorinoxa. Zawieszony na pewnie – jak sądziłem – trzymającym się kieszeni klipsie, musiał wypaść gdzieś w Łubiance, gdy sięgałem po papierosy. O dziwo, nie przejąłem się za bardzo jego utratą. W plecaku miałem spork z ukrytym ostrzem, Karol miał nóż z głownią stałą, a Staszek dwa foldery, z których jeden (Opinel) zgodził się mi pożyczyć. Nie było źle 🙂

Trasę, którą mieliśmy iść, znałem z solowego wyjazdu w 2019 r. Wtedy szedłem z Łubianki, zaliczyłem więc dodatkowe kilometry… co nie zmienia faktu, że to, co krótka (na mapie), kilkunastokilometrową przebieżka, zajęła mi ponad pół dnia. Ot, uroki marszu po terenie o niskiej przebieżności. Tym razem gęsty las miał dodatkowych kompanów utrudniających nam drogę – upał oraz kończącą sie powoli wodę.

Maszerowaliśmy niezbyt szybko, często zatrzymując się na odpoczynki. Z jednego z nich pochodzi poniższe zdjęcie.

Patrząc na nie czytelnik może wyrobić sobie zdanie na temat podejścia każdego z nas do pakowania. Z lewej strony leży plecak Karola – wypchany po brzegi, z doczepionym improwizowanym „beaver tailem” z siatki i przytroczonymi po bokach dodatkowymi elementami. W środku mój Reindeer – spakowany tak, że został w nim zapas miejsca, w kieszeniach zewnętrznych umieściłem artykuły pierwszej potrzeby, czyli klapki oraz ponczo. Z prawej widać 25-litrowy plecak Staszka, który zdecydował się na podejście „winogrona”. Rozwijając: chodzi o troczenie na zewnątrz ile tylko się da, aby oszczędzić na masie samego plecaka. Dodatkowo, częśc bagażu Staszek poupychał w obszernym, przypominającym kamizelkę taktyczną, chest packu dla fotografów.

Niespodzianka

Marsz w towarzystwie doświadczonego stalkera ma tę zaletę, że zna on nieoczywiste trasy. Gdy wytyczyłem sobie marszrutę z Łubianki do Tołstego Liesu (będącego pierwszym punktem docelowym tego dnia), planowałem wykorzystać przecinki widoczne na satelitarnych zdjęciach Google Maps. Przecinki oczywiście zarosły, przez co nadłożyłem drogi, nie mając jednocześnie uzysku w postaci łatwiejszego marszu. Staszek poprowadził nas do celu po trasie świadomie przełajowej, oszczędzając czas i siły. Koniec końców dotarliśmy jednak do znanego mi nasypu, będącego przejściem przez linię kolejową Wilcza – Prypeć. Jakież było nasze zdziwienie, gdy na zarośniętej, nie używanej linii kolejowej dostrzegliśmy stojący sobie spokojnie pociąg. Co więcej, pociąg na torach wyglądających na odnowione.

Zdjęcie: Staszek (bo ja byłem zbyt zajęty walką z dysonansem poznawczym)

Dopiero po wyjściu ze Strefy doczytaliśmy, że remont linii kolejowej służyć miał usprawnieniu transportu do Centralnego Magazynu Wypalonego Paliwa Jądrowego. Tymczasem, upewniwszy się, że nikt nas nie zauważył, skierowaliśmy się ku pierwszemu ciekawemu obiektowi we wsi Tołstyj Lies.

Tylko koni brak

Interesującym nas obszarem był kołchoz, który upodobały sobie konie Przewalskiego. Licząc na spotkanie z tym zagrożonym bądź co bądż gatunkiem, podkradliśmy się pod ich ulubiony budynek. Niestety, bez powodzenia. Nikogo nie było w domu 😉

Nic to – Tołstyj Lies skrywa jeszcze kilka ciekawych miejsc. Na przykład mieszalnik pasz. Mieszalnik nie byle jaki, bo dość dokładnie odwzrorowany w grze S.T.A.L.K.E.R. – Cień Czarnobyla.

Przy okazji, obok wspomnianego mieszalnika można znaleźć – mniej znany turystom – hotspot. Wreszcie trochę radiacji! Wioski, które zwiedzaliśmy do tej pory nie charakteryzowały się podwyższonym poziomem promieniowania.

Na koniec planowaliśmy sprawdzić prawdziwość plotek o spłonięciu nieźle zachowanej szkoły (niestety, spłonęła) i złożyć wizytę przedostatniemu zachowanemu w Zonie pomnikowi Lenina (ostatni, bardziej znany, stoi w miasteczku Czarnobyl). Podczas samotnej wyprawy minąłem go, uwieczniłem na zdjęciu, i poszedłem dalej, przekonany, że każdy w Tołstym Liesie go mija. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że Staszek nigdy go nie widział…

Wielki nieobecny

Idąc radośnie znaną sobie drogą, rozglądałem się za domem kultury, na przeciwko którego stał Lenin. Po drodze zauważyłem znajomą maskę wiszącą na drzewie. Byliśmy na dobrej drodze.

A przynajmniej tak mi się zdawało 😉 Nie wiem, jak bardzo musiałem być umordowany w 2019, ale wygląda na to, że poszedłem przez Tołstyj Lies trasą mniej oczywistą. Zdziwiony Staszek dopytywał się wciąż, gdzie niby ma być ten Lenin. Gdy wioska pozostała za nami a pomnika wciąż nie było, zaproponowałem rozszerzone poszukiwania. Po przemyśleniu tematu uznaliśmy jednak, że Lenin nie ucieknie. Zmęczenie dawało znać o sobie, a butelki z wodą pokazywały dno. Żeby jednak nie było – poniżej czytelnik znajdzie zdjęcie rzeczonego pomnika (stan na 2019).

Tymczasem jednak skierowaliśmy się do ostatniego celu zaplanowanej na ten dzień marszruty. Jednocześnie zaś – do najważniejszego (z mojego punktu widzenia) celu wyprawy.

Bojaźń i drżenie

Nie tylko Staszek ma swoją ukochaną chatę w Zonie. W 2019 roku dowlokłem się resztką sił do Rzeczycy. O Rzeczycy wszyscy wiedzieli, że jej jedyny ciekawy punkt to przedszkole koło futurystycznego pomnika i że nie ma w niej wody. Woda nie była wtedy największym z moich zmartwień – w sąsiadującej z Rzeczycą Nowej Kraśnicy znalazłem źródło, w którym uzupełniłem zapasy. Potrzebowałem natomiast miejsca, żeby odpocząć i spędzić noc. Zrzuciwszy plecak w pierwszej, jako tako zachowanej chacie, jaką udało mi się znaleźć, nie wytrzymałem i ruszyłem na eksplorację wioski.

Wtedy znalazłem ją. Oddaloną od głównej drogi chatę, przy której była studnia z krystalicznie czystą wodą. Spodobała mi się na tyle, że spędziłem w niej jakieś dwie doby, zwiedzając okolice i odpoczywając, w nadziei na częściowe chociaż zregenerowanie zdartych nóg. Według wszystkich dostępnych mi źródeł, Rzeczyca spłonęła w pożarach. Chata, nie tak znana, jak staszkowa, nie została sprawdzona przez Ukraińców… był więc tylko jeden sposób, by przekonać się, w jakim jest stanie. Dlatego właśnie, mimo upału i komarów, zdecydowałem się na letni wyjazd.

Pierwsze widoki w Rzeczycy nie napawały optymizmem. Linia drogi zatrzymała w jakimś stopniu pożar, jednak budynki po jej obu stronach zostały zniszczone przez ogień. Im dalej szliśmy, tym więcej chat ocalało. Wiedziałem już jednak, jak Staszek czuł się w Łubiance.

Wspomniane powyżej przedszkole nie przetrwało. Nie uznałem tego za dobry omen.

Coraz bardziej podenerwowany, rozglądałem się za szczególnym znakiem orientacyjnym, wskazującym, kiedy trzeba zejść z drogi. Gdy szliśmy w kierunku chaty, miałem nadzieję, że ocalała choć studnia. Tymczasem, gdy przedarliśmy się przez bujną roślinność, w pełnej krasie ukazała się ona 🙂

Moja chata przetrwała 🙂 Nie zastanawiając się dłużej, wcisnąłem się do środka i położyłem na łóżku, do którego tęskniłem przez ostatnie dwa lata. Byłem w domu 🙂

Staszek, któremu opisałem zarówno chatę jak i trasę do niej, przekazał jej lokalizację kilku znajomym stalkerom, którzy podczas wizyty przyciągnęli do niej dodatkowe materace – w sam raz dla kolegów. Jeszcze tylko pobranie i uzdatnienie wody, rozwieszenie mokrych od potu mundurów i można było wreszcie udać się na zasłużony odpoczynek. Następnego dnia czekała nas wszak dalsza droga – którą opiszę w kolejnej części cyklu.

Otagowano , , , , .Dodaj do zakładek Link.

2 odpowiedzi na „Ostatni (?) taki nielegal, czyli tydzień w Czarnobylu – cz. 3, spalone wioski

  1. Pingback:Ostatni (?) taki nielegal, czyli tydzień w Czarnobylu - cz.2, kordon Zony - Tanie Przetrwanie

  2. Pingback:Ostatni (?) taki nielegal, czyli tydzień w Czarnobylu - cz. 4, na Prypeć! - Tanie Przetrwanie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *