Kawa w terenie

Dzisiejszy wpis z survivalem może kojarzyć się – na pierwszy rzut oka – słabo. Kawa to nie woda, bez niej się nie umiera.

To oczywista oczywistość. Jeśli jednak pomyśleć chwilę dłużej, można przypomnieć sobie, że podstawowym czynnikiem survivalowym nie jest sprzęt. Nie jest nawet wiedza. Jest to motywacja. A kubek ulubionego, ciepłego napoju potrafi zdziałać cuda dla morale.

Dzisiejszy wpis będzie dotyczył zatem czarnego złota. Dokładniej – metod przygotowywania kawy w terenie tak, aby nie zrujnować budżetu potrzebnego na inne rzeczy a jednocześnie móc cieszyć się jak najlepszym smakiem za ułamek ceny dobrego ekspresu ciśnieniowego. Będzie to zarazem pierwszy wpis, w którym zaprosiłem do współtworzenia drugą osobę. Jest to moja towarzyszka wypraw (i nie tylko) – Urbex Girl Scout, która ponad 10 lat zajmowała się kawą zawodowo i ma na koncie występy w zawodach baristów. Niezłe referencje, prawda?

Do dzieła zatem! Zaczniemy od przeglądu metod parzenia kawy w terenie, uwzględniając metody przetestowane przez Urbex Girl Scout i wyżej podpisanego. Następnie przejdziemy do wyjaśnienia, kiedy – i czym – warto mielić kawę w terenie. Przedtem jednak…

Uwaga edytorska

Na potrzeby niniejszego wpisu przyjmiemy prostą zasadę: fragmenty pisane zwykłą czcionką pochodzą od autora niniejszego bloga. Fragmenty pisane kursywą pochodzą zaś od Współautorki.

Przedstawmy Współautorkę

Hej, tu Aga, wielbicielka włoskiej klasyki – espresso. Mogłabym zamknąć się w tym jednym zdaniu, jednak dla podkreślenia przyjemności współtworzenia tego wpisu dodam kilka słów od siebie.
Nie byłam nigdy i nie będę kawową fanatyczką, przekręconą na którąś ze stron (tradycyjne/alternatywne metody parzenia kawy). O tym skąd wzięła się kawa w moim życiu rozpisywać się nie będę, bo mam wrażenie, że była w nim od zawsze. W ziarnach szukałam mocy, ale i balansu pomiędzy kwasowością, a goryczką, odrobiny słodyczy, oleistości, wypełnienia kubków smakowych. O kulturze picia kawy w Polsce na przestrzeni ostatnich 20 lat można by było napisać książkę, „kto pracował w gastronomii w cyrku się nie śmieje” 😉
O tym jakie kawy i metody parzenia skradły moje serce dowiecie się z dalszego wpisu, jednak dodam, że, jak każdy, rozpoczynałam swoją drogę od kawy idealnej od picia… najzwyklejszej rozpuszczalnej (tfu) kawy.
Ponieważ wpis jest z założenia okrojony do terenowego aspektu przyswajania kofeiny, oszczędzę Wam wiedzy twardej dotyczącej kawy, w szczególności rozważań, czy arabika jest lepsza, czy robusta (dla udziwnienia tego wpisu dodam od siebie, że uwielbiam mieszanki robuściane, a im jest jej więcej tym dla mnie lepiej).

Moja kawowa droga

Referencje Urbex Girl Scout już znacie. Przygoda autora bloga z kawą zaczęła się od napojów serwowanych przez automaty na studiach, przechodząc w picie kawy rozpuszczalnej w domu. Ten błogi stan został zachwiany, gdy w moim miejscu pracy pojawił się ekspres – najtańsza kolbówka DeLonghi, ale jednak ekspres. Zachwycony różnicą w smaku, kupiłem sobie podobny i korzystałem z niego aż do czasu Covida. Korzystając z dobrodziejstw pracy zdalnej uciekłem na działkę, na której – z braku miejsca – zachęcony recenzjami w sieci, kupiłem Aeropress. Ale zanim o nim, przedstawmy najprostszą wersję dostarczenia sobie kofeiny, którą jest…

Kawa rozpuszczalna

Czytelnik znający cykl „Ostatni taki nielegal” może pamiętać, że, w przeciwieństwie do Współautorki, nie gardzę kawą rozpuszczalną. Fakt, jeśli spojrzeć na skład saszetek typu trzy w jednym, widać, że samej kawy tam jak na lekarstwo. Słodki, gorący napój daje mi jednak nieodmiennie kopa energetycznego.

Zaletą kawy rozpuszczalnej jest niewątpliwie prostota przyrządzenia. Zalewamy wrzątkiem, mieszamy, pijemy. Koniec bajki. Nie potrzeba nic więcej, co redukuje wagę plecaka. Wady – oczywisty gorszy smak (zwłaszcza bez dodatków) oraz (jeśli mowa o saszetkach) śladowe ilości kofeiny. Z drugiej strony, z uwagi na owe śladowe ilości, można pić więcej takiej kawy… o ile się ją jeszcze ma. Paskudny smak rozpuszczalki potrafi również wspomóc efekt pobudzający. Tego typu kawa ratowała mnie regularnie na nocnych dyżurach w punkcie medycznym w ośrodku dla uchodźców z Ukrainy na początku wojny.

Błagam! To obok kawy nie leżało! Fu, fu, fu!
Dobra, też kiedyś piłam, przyznaję się bez bicia, ale to było dawno dawno temu, kiedy na świecie chodził jeszcze dinozaury, a w lesie daleko za jeziorem trudno było o coś lepszego. „Kawy” tego typu w mojej obecnej opinii są chyba tylko i wyłącznie na absolutne emergency, chyba, że ktoś lubi i nie przeszkadza mu skład – to spoko
. Ja podziękuję.

No dobra. Co zatem, jeśli ktoś nie jest fanem kawy rozpuszczalnej i poszukuje wywaru z „prawdziwych” ziarenek? Jeśli chodzi o łatwość przyrządzenia, pierwsza metoda jaka przychodzi na myśl to…

Kawa z gruntem…

…czyli popularna „plujka”. Metoda przyrządzenia jest podobna jak przy kawie rozpuszczalnej – zmielone ziarenka wrzucamy do kubka, zalewamy wrzątkiem i mieszamy. Następnie czekamy sto lat (a przynajmniej tyle zawsze mi się wydaje, że trzeba czekać) aż fusy będą łaskawe opaść na dno. Następnie, pełni nadziei, zaczynamy pić wywar… by i tak regularnie pluć fusami w krzaki.

Alternatywną wersją plujki jest kawa po turecku, polegająca z grubsza na tym, że w specjalnym tygielku mieszamy zmieloną kawę z niewielką ilością wody i zaczynamy podgrzewać. Jak zacznie kipieć, dolewamy zimnej wody i znów doprowadzamy do wrzenia. Operację powtarzamy aż tygielek się napełni. Zaletą kawy po turecku jest możliwość dodania do kawy przypraw, takich jak goździki, cynamon, czy kardamon – ten sposób parzenia wyciąga ich smaki. Wadą – kawa najchętniej kipi w tej sekundzie, w której na chwilę odwrócimy wzrok.

Z powyższego wiadomo już chyba, że nie jestem fanem plujki. Kiedy widzę kubek kawy, chcę zacząć go pić natychmiast. Nie lubię też fusów między zębami ani wielokrotnego płukania kubka w celu pozbycia się wyżej wspomnianego gruzu. Fakt, kawa z gruntem jest z reguły mocna i wyrazista, nie wymaga też do zaparzenia żadnego sprzętu poza kubkiem, jednak ja odpuszczam. Wolę już rozpuszczalną 😉

Autor bloga najwyraźniej nie wiedział, że opisany wyżej gruz podczas parzenia wystarczyło na ostatnim etapie skropić zimną wodą, by fusy niczym piórka opadły na dno. Wieki całe piłam taką kawę (niezależnie od rosnącej miłości do espresso), bo tak nauczył mnie tata i tak zostało. Ba! Daleko nie szukać jeszcze dwa lata temu w hamaku na obozie harcerskim co ranek rozkoszowałam się piorunem i mocą kawy w ten sposób zaparzanej.

Fakt, długość ekstrakcji (oddziaływania wody na kawę) powoduje, że moc tej kawy jest potężna, dla ciekawskich to nie espresso ma najwięcej kofeiny, a kawa, do której dolewamy wodę (tracimy na gęstości, oleistości, zyskujemy kofeinę). W ten oto sposób lata całe piłam kawę parzoną, nie przeszkadzał mi gruz 😉 żyję. Także dla fanów tego sposobu parzenia – przybijam Wam piątkę! (wybierzcie jednak jakąś sensowną mieszankę kaw, omijając najniższą półkę mieszanek w marketach). Dodatkowy plus – przy odpowiednim mieleniu ziaren można uzyskać sensowny napar i długo cieszyć się mocą ulubionego kubeczka kawy.

Fakt, nie zwykłem skrapiać plujki zimną wodą. Na fusy są wszak inne metody. Ot, na przykład…

French press

Z francuską prasą zapoznałem się już za pośrednictwem Współautorki. Żeby uspokoić moje marudzenie dotyczące fusów, gdy odwiedzałem ją w domu, zwykła wyciągać z szafy kubek Helikon Camp French Press. Urządzenie proste w obsłudze, a genialne w zakresie radzenia sobie z gruzem. Po zaparzeniu plujki w naczyniu kompatybilnym z prasą, nakładamy na kubek pokrywkę z bolcem, na końcu którego znajduje się filtr. Wciskany do naczynia filtr przepuszcza napar, przyciskając na dnie fusy i uniemożliwiając im wydostanie się na zewnątrz. Tak przygotowany napar przelewany jest do docelowego naczynia.

French press ma wszystkie zalety plujki bez jej największej wady, czyli fusów w naparze. Ponieważ mieści się w kubku, nie zajmuje miejsca w plecaku. Występuje w różnych rozmiarach i kształtach. Typowy zestaw do francuskiej prasy jest szklany (a zatem możliwy do uszkodzenia w transporcie), istnieją jednak turystyczne wersje tego rozwiązania. Jeśli – podobnie jak ja – nie lubisz aluminium, możesz zerknąć na wersję tytanową od Boundless Voyage – poza praską dostając przy okazji w zestawie świetny tytanowy kubek, podobny do opisywanego tu.

Choć posiadam wersję szklaną french pressa, a Współautorka ma wersję turystyczną, w terenie zniechęca mnie do tej metody fakt, że praskę trudno wyczyścić, podobnie jak trzeba się trochę poszarpać, żeby pozbyć się fusów z dna kubka. Gdybym posiadał tylko praskę, zapewne bym nie narzekał. Mając wybór, pozostaję przy innych rozwiązaniach.

Nic dodać, nic ująć, mam taki zestaw turystyczny, ale zaparzacz dawno temu został wyjęty, a kubek służy do wszystkiego 😉 idealny do przenoszenia butelki Nalgene w plecaku. Dobra alternatywa dla osób lubiących klasyczne parzenie kawy.

Jeśli o klasyce mowa, dla części osób parzenie kawy jest swego rodzaju rytuałem. Jeśli lubisz takie rytuały, może zainteresować Cię…

Drip

Z kawą z dripa zetknąłem się, gdy nasz wspólny znajomy – J. – przyniósł ów zaparzacz na wypad w teren. Drip to już wyższa szkoła kawowej jazdy. Alternatywna metoda parzenia kawy przelewowej wymaga specjalnego naczynia o kształcie lejka, do którego wkłada się papierowy filtr. W tak przygotowane naczynie wsypujemy porcję kawy, którą następnie stopniowo polewamy wodą w odpowiedniej temperaturze.

Przelewowa metoda parzenia w terenie daje smak… no właśnie, przelewowy. Jeśli lubisz ekspresy tego typu, przygotowujące napar mniej intensywny, ale bogatszy w walory smakowe (i kofeinę), może okazać się, że to metoda dla Ciebie. Osobiście nie mam cierpliwości do dripa. Żeby wyciągnąć z niego naprawdę dobry napar, należy bardzo dbać o proces parzenia (stopień zmielenia ziarna, tempo zalewania wodą i jej temperaturę). Gdy rano budzę się w śpiworze, pierwszą kawę chcę móc przygotować na autopilocie. Nie zmienia to faktu, że poza słabym w pakowaniu kształtem i koniecznością zaopatrzenia się w odpowiednią ilość filtrów nie widzę specjalnych wad dripa – tym bardziej, że poza wersjami szklanymi są też turystyczne (z plastiku).

Podziwiam ludzi parzących kawę w terenie w ten sposób. Mój typowy poranny (przed kawą!) nastrój nie sprzyja cierpliwości i dbałości o taką liczbę detali.

Jak widać, ze Współautorką w temacie kawy nie zawsze się zgadzamy. Czy da się zaparzyć w terenie smaczną kawę w sposób łatwy i nie generujący zbyt dużo zmywania? Naszą ulubioną formą parzenia kawy jest…

Aeropress

Co tu dużo gadać, uwielbiam ten wynalazek. Proces parzenia kawy w Aeropressie polega na zalaniu wodą kawy znajdującej się w „strzykawce”, odczekaniu około dwóch minut i przeciśnięciu naparu zakończonym gumową uszczelką tłokiem przez filtr bezpośrednio do kubka. Filtr, w oryginalnym zamyśle papierowy, polecam zastąpić wersją z metalu możliwą do kupienia na Aliexpress – np. tu. Z dwóch rodzajów filtrów dostępnych u Majfriendów bardziej polecam tę bez szerokiego rantu, ale to kwestia łatwiejszego czyszczenia.

W przeciwieństwie do metod opisywanych wcześniej, Aeropress jest dość wszechstronny. Można zaparzyć w nim jedną kawę, można też stworzyć intensywniejszą bazę, rozcieńczaną w docelowych naczyniach przy pomocy gorącej wody. Wbrew marketingowi nie da się jednak w nim zaparzyć espresso (testowaliśmy ze współautorką nakładkę Fellow Prismo i efekt nijak espresso nie przypomina). Jest lekki i kompaktowy. Pozwala na stosowanie – jak drip – rytuałów z mierzeniem temperatury wody i stoperem. Jednocześnie, potraktowany na odwal się (zalać, poczekać na czuja, przecisnąć) również produkuje pyszny napar. Z fusów zatrzymanych na filtrze tworzy eleganckie ciasteczko, którego pozbywamy się z satysfakcjonującym odgłosem „POP!”. Bez żadnego mycia może trafić do woreczka, albowiem po zaparzeniu kawy wygląda tak:

Aeropress występuje jeszcze w wersji turystycznej, którą uważam za bezsensowną – jest o 1/4 mniejszy, za to zawiera w zestawie plastikowy kubeczek. Oszczędność miejsca niewielka, a kubek i tak przecież trzeba mieć do zagotowania wody. Protip: po zagotowaniu wody warto przeciskać napar do tego samego kubka, który służył do gotowania. To, co wyjdzie z Aeropressu i tak warto jeszcze trochę rozcieńczyć, więc kawa może trafić do resztki wrzątku w kubku 🙂

Jako popularny zaparzacz, może cieszyć się również gamą kompatybilnych młynków, wchodzących do środka i oszczędzających miejsce, ale o tym zaraz 🙂

Setki litrów kawy upłynęło zanim poznałam Aeropress.
Pierwsze podejście do tej metody zaparzania kawy było negatywne, bo nie ten smak, nie ta moc, to nie „moja” mocna intensywna w smaku kawa. Ale… zostałam zaskoczona mnogością wariantów przygotowywania kawy w ten sposób. Doszło do tego, że robiliśmy eksperymenty kawowe polegające na parzeniu w dwóch Aeropressach kaw z różnymi zmiennymi: jeden z filtrem papierowym, drugi metalowym. Jeden filtr ciepły, drugi zimny. Różne czasy parzenia. Różne dozy kawy. W ten sposób znaleźliśmy idealny dla nas sposób zaparzania porannej porcji kofeiny.

Kosztem utraty gęstości i balansu smakowego, który kocham w espresso – zyskałam olbrzymią gamę smaków i możliwości doboru mieszanek kaw, których wcześniej nie znałam.
O metodach parzenia (klasyczna, odwrócona) nie będziemy się tutaj rozpisywać, istnieje wiele stron tematycznych, na których dowiecie się zdecydowanie więcej od specjalistów. Nam w terenie zależy na szybkości zaparzenia kawy (szczególnie nie wychodząc ze śpiwora), nie tracąc przy tym na walorach smakowych mieszanki, którą wybraliśmy na poranek „pod chmurką”.
Obecnie jest to moja ulubiona i najszybsza forma przygotowywania kawy w terenie, ale również w domu jak i w pracy.

Last but not least…

Ostatnią metodą parzenia kawy w terenie, którą wspominam z kronikarskiego obowiązku są popularne kawiarki. Nie używam ich – podobnie jak Współautorka – z uwagi na zamiłowanie do gotowania wody na ognisku. Ciężkie, metalowe dzbanki posiadają gumowe uszczelki, które słabo znoszą bezpośredni kontakt z temperaturą. O ile korzystasz wyłącznie z kuchenki – gazowej czy na alkohol – to rozwiązanie może się sprawdzić. Do ogniska nie warto.

Kończąc przegląd metod parzenia, odpowiedzmy na popularne pytanie:

Czy mielić kawę w terenie?

Na początku przygody z Aeropressem sypałem do niego – z braku młynka – kawę sprzedawaną już po zmieleniu. Godziny spędzone na doktoryzowaniu się z teorii sprawiły, że kupiłem w końcu młynek ręczny. Dokładniej, wskazywany na forach kawomaniaków jako absolutne minimum dla bardzo początkujących i kompatybilny z Aeropressem model firmy Rhinowares.

Droższy niż sam zaparzacz… a i tak kosztujący mniej niż jedną dziesiątą tego, co młynki wskazywane jako odpowiednie dla koneserów. Czytelnik może sobie wyobrazić, jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że Współautorce, która na kawie zjadła zęby wystarcza…. turystyczny młynek od Helikona, będący zwykłym rebrandingiem taniego młynka ręcznego od Majfriendów. No to jak w końcu z tym mieleniem? Oddajmy głos Współautorce.

Koneserzy, fanatycy oraz wielcy znawcy kawowi powiedzą z pewnością, że bzdury Pani! BZDURY piszecie! Mogłabym ująć informację o mieleniu kawy w jednym zdaniu (w temacie młynków). Właściciel palarni kawy we Włoszech powiedział mi kiedyś, że marketingowo rodzaje młynków sprzedają się świetnie, bo żarna metalowe, ceramiczne, płaskie, stożkowe, tyle rodzajów, wielkości, ile firm sprzedających młynek. A prawda jak zwykle leży po środku, bo dla nas – pospolitych pijaczy kawy – to jakie są to żarna nie ma żadnego znaczenia. Ok, dla kawiarni, miejsc, które przykładają olbrzymią staranność do powtarzalności przygotowywania każdego espresso (jako bazy każdej kawy) – tak, ma to znaczenie, ale w terenie? Przygotowując jedną, dwie kawy? Proszę…

Cały sekret polega w doborze mieszanki, na którą mamy ochotę. Dalej patrząc – jeśli wiemy jaką mamy mieszankę i wiemy jak chcemy ją przygotować (metodą klasyczną, przelewem, alternatywnie) to tutaj dopiero przygotowujemy odpowiedni stopień mielenia kawy.

Nie wchodząc zupełnie w techniczne i mocno zaawansowane informacje – najprościej jak się da Wam to opisać – jeśli zmielicie kawę za grubo i w dotyku i na oko będzie wyglądała jak gruz to podczas parzenia woda przenikająca przez tak zmielone ziarno nie zdoła wydobyć wszystkich walorów smakowych, na jakich Wam zależy. Analogicznie gdy zmielicie kawę na pył – woda będzie miała problem z przeciśnięciem się przez ziarno, przez co napar będzie zbyt intensywny i wydobędziecie skrajne smaki mieszanki, których uwierzcie, nie chcecie. Kluczem jest eksperymentowanie z kawą, którą macie oraz z młynkiem jaki posiadacie. Sprawdźcie zresztą kiedyś sami, pobawcie się ustawieniami młynka, potestujcie jak smakuje grubiej mielona, a jak drobniej. Tak jak pisałam wcześniej, moja wypowiedź dotycząca parzenia kawy w terenie nie ma na celu wyłuskania jedynie słusznej metody, bo prawda jest taka, że każdy z nas pije zupełnie inną kawę, mamy różne gusty i smaki.

Od siebie dodam, że aktualnie nasz ulubiony młynek to akumulatorowe urządzenie ładowane na USB (a tym samym możliwe do wykorzystania w terenie), kupione na Aliexpress za niecałe 70 PLN 🙂

Innymi słowy – czy zmielicie kawę w terenie, czy przed wyjściem – nie ma to wielkiego znaczenia. To, jak zaparzycie – również. Grunt, żeby Wam smakowała.

I słowem podsumowania ode mnie – niech każdy z nas pije kawę jaka mu smakuje, czy będzie to rozpuszczalna, alternatywnie parzona, czy klasycznie. Niech moc czarnego złota będzie z Wami!

Otagowano , , , , .Dodaj do zakładek Link.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *